Lwów to miasto, które pachnie Polską. Zawsze kiedy przekraczam rogatki miasta mam wrażenie, jakbym cofnął się w czasie. Nie chodzi tutaj nawet o dziury w nawierzchni pamiętające czasy późnego Breżniewa. Jest zdecydowanie mocniej, dużo bardziej intensywniej. W powietrzu unosi się duch wczesnego Mościckiego. Ten Polski Lwów jest niczym szczelnie zamknięta konserwa czasów zapomnianych, którą otwieram powoli, delektując się każdym kęsem.

Na początku chłonę niepowtarzalny zapach, by zacząć prawdziwą ucztę. Rozsmarowuję delikatnie dawny, zapomniany świat na najlepszym, przedwojennym, lwowskim chlebie kulikowskim.

Polski Lwów to nie zagranica

Już wysiadając na Dworcu Głównym, w niedalekiej oddali, widać magiczne dwie wieże kościoła Św. Elżbiety. Lwów to dla mnie zagranica, ale dzisiaj jest tu i teraz. Mogę być jego częścią, tak jak on jest częścią mnie każdego dnia.

Wsiadamy do klekoczącego się powoli tramwaju, a droga wiedzie w przód i w przód. Bilety kupujemy u motorniczej (płacą tutaj za mało, by mężczyzna mógł przełknąć swoją dumę za pareset hrywien) i kasujemy w kasowniku, który mógłby spokojnie robić za eksponat w filmie o nowinkach technologicznych lat trzydziestych ubiegłego wieku. Wsadź ten bilet w dziurę i tarachnij porządnie wajchą. I nerwy miną i nieco historii się przy tym łyknie.

Lwów. Widok z wieży ratuszowejLwów. Widok na Kościół Dominikanów i Wieżę Korniakta

Wysiadamy przy Operze. Aż by się chciało wskoczyć w dorożkę i pognać w dół Wałami Hetmańskimi (obecnie Prospekt Swobody). Tego widoku nie można zastąpić żadnym innym. Te kroki nie brzmią nigdzie w ten właśnie właściwy sposób. Odbijają się echem lat po bruku, który fragmentami nie pamięta ile to już dekad minęło od ostatniego remontu.

Ściany kamienic, choć widać również te odnowione, swój niepowtarzalny klimat zawdzięczają najczęściej niestety odłażącej płatami farbie, zaniedbanym balkonom i odpadającym elementom dawnych zdobień. Zaniedbane podwórce jedynie dopełniają efekt miasta-wyspy na oceanie czasu. Naprawdę nie zdziwiłbym się, gdybym nagle za pleców usłyszał „Ziemniaki! Ziemniaki na zimę!”, by po chwili zobaczyć Pana ładującego się z workami dobra przywiezionego z przedmieść. To właśnie takie opuszczone zakamarki sprawiają, że to miasto nabiera dodatkowego klimatu, który ładuje receptory słodko-gorzkich wspomnień.

Lata dwudzieste, lata trzydzieste

Gazetę pochodzącą wprost z międzywojennej ulicy kupuję na Placu obok Arsenału Królewskiego. To najlepiej wydane złotówki. Wybór nadal jest duży, ale gołym okiem widać, że coraz mniej piwnic i strychów dawnych mieszkańców miasta zostało do spenetrowania.

Wydanie z 27′ otwieram na pierwszej stronie i ruszam na wódkę do Baczewskiego. Najlepsza ćmaga kiedyś, a dla niektórych również i dzisiaj. Nie wnikam w kraj produkcji, a skupiam na smaku, który dla mnie jest wyjątkowy. Minęła 12, tak więc już można, a co ważniejsze, przeszła także fala „śniadaniowców”, zalewająca to miejsce od 8 do 11. Co prawda wpaść tutaj na śniadanie warto, ale nic nie smakuje lepiej jak spokojna wódka na lodzie i mała czarna. W tle śpiewa Mieczysław Fogg, a w Ikacu pokazują pierwsze zdjęcia z walki Tunney’a z Dempsey’em. To była walka stulecia. Ileż takich było później. Dla mnie dzisiaj to ona jest najważniejsza.

Kończę gazetę i pięćdziesiątkę. Trzeba ruszać dalej. Podnoszę wysoko kołnierz płaszcza. Coś mocniej dzisiaj wieje. Idzie jesień. Ruszam w stronę Parku Jezuickiego (Parka Iwana Franka). Ten mały spacer ma w sobie coś niezwykłego. Park nie jest zbyt duży, ale w jakiś sposób odpowiedni, by móc się w nim zanurzyć i sam na sam wsłuchać w szum liści. Ławeczki pamiętają pocałunki tysięcy zakochanych. Wsłuchuję się w spokojny ciepły oddech miasta. Nieustannie brzmi tak samo blisko.

Bocznymi uliczkami idę w stronę Wysokiego Zamku. Przechodzę przez Krakidały, znajdującą się zaraz za Teatrem Wielkim, dawną dzielnicę żydowską. Nadal tutaj biedniej niż po dawnej „polskiej” stronie. Z „jatek” miejskich dochodzą mnie odpowiednie zapachy. Jestem gdzie trzeba. Idę wyżej. Ten pofałdowany krajobraz miejskich ulic jest mi najbliższy i szukam go wszędzie tam, gdzie się akurat znajdę. Wspinam się dalej. Spaceruję powoli ukochanym Parkiem ze wspomnień Stanisława Lema. On nigdy nie wrócił do swojego miasta. Nie wytrzymałby powrotu. Dokładnie go rozumiem. Ruszam dalej, by zobaczyć panoramę miasta. Mojego miasta. Poza kilkoma nowotworami wyrosłymi na jego tkance, to nadal to samo miejsce. Tak dobrze widoczne z Kopca, gdzie podobnie jak ja, myślało już wielu. Smakuję ostatnie kęsy polskości. Odwracam się powoli. Czas wracać. Będę tu za parę miesięcy.