Najdłuższa ekranowa bitwa wszechczasow. Krew się leje, łzy też się leją, a akcja ocieka epickością, jak filmy Sashy Grey. Piękna Bitwa o Winterfell. Ale co tu się dzieje? Co to za walka na pół gwizdka? Nie ma takiej walki! Do akcji musi wkroczyć prawdziwy bohater. Znaczy się ja. Więc wkraczam i mówię, jak chciałbym, by było.
UWAGA. Może być tu trochę spoilerów, ale spokojnie, będę Was oszczędzał.
Pierwsze pytanie: dlaczego smoki weszły do akcji tak późno!? Ok. to było jednak głupie pytanie.
Dlaczego nie nakurwiali z tych trebuszetów już na samym początku? Jak widać, wiedzieli mniej więcej gdzie są te trupki, a zasięg machin jest całkiem zachęcający. Walimy z ognia, ile fabryka dała, tak, że wujek Stalin chowa się ze swoimi katiuszami. Walimy tak, aż się kule skończą. Na koniec walimy jeszcze czymkolwiek co mamy pod ręką. Ale nie. Bo i po co. Budujmy to przez miesiąc i na koniec puśćmy seryjkę, co by nie gadali, że nic nie było. Ech… I tylko Dathraków szkoda. Ich morze wyschło.
Przygotowania do obrony Winterfell trwały dość długo i to całkiem słabe jest, że naszykowano tylko jeden płonący zasiek. Tym bardziej słabo, że ogień jest całkiem spoko na te nieumarłe skurczysyny. Co więcej, przygotowanie osiąga level hard, gdy dowiadujemy, że całość miały podpalić smoki. Jak nie one, to w sumie już nikt. Dobrze, że chociaż Mellisandre się na coś przypadała nareszcie. I ta scena z podpaleniem ostrzy Dathrakow… Wspominałem już, że mi ich strasznie szkoda?
No tak, wrony wyleciały. A jak wszyscy wiedzą, wrony widzą wszystko. Zwiadowcy ta wagę złota. Enigma złamana w trybie now. Tylko w tej sytuacji albo Branowi siedziało się za dobrze pod tym drzewem, albo wrony były jakoś nieskore. Nie wiem, nie wnikam, ale coś mi się wydaje, że kilka rzeczy poszło nie tak.
I serio? Ten jeden jedyny zasiek ma trzy metry? Ludzie, transzeje w I Wojnie były szersze. Ja nie wiem kto was uczył obrony, ale Wołoszański, by się przydał na pokładzie. Panie Bogusławie, prowadź! Sposób nieumarłych na pokonanie tego rowu Mariańskiego był rodem z Japonii. No i ilu ich tam poległo?, Ilu? Ale jaki sukces piękny! Każda samobójcza szarża się chowa.
Teraz to już serio nie wierzę. Łuczników na murach nie było? Kujemy im te groty, a królewski syn urabia sobie ręce, by potem nie było komu strzelać? Zresztą w sumie po co strzelać do nieludzi, którzy stoją w zwartym szyku pod murami. A nuż na 100% trafię, bo cel całkiem stabilny.
Wyczekajmy więc ich, aż się na mury wdrapią. Geniusz, kurwa, strategiczny. Trzeba było w Strongholda chociaż pograć. Żegnam Was jednak angielskim double fuckiem, bo właśnie coś się na niebie zadziało.
Bitwa trzech smoków. Dwóch na jednego to banda łysego. No chyba nie, bo nieumarłego. Hehehe. Giń!
Tak więc mury odpuszczamy. Generalnie chyba całkiem odpuszczamy. Kto ma wejść do zamku, to wejdzie. Podobno głowni bohaterowie po prostu muszą polować na hordy harcujących po korytarzach nieumarłych. Taka jest tradycja, że gości podejmuje się na salonach. Dowtown Abbey w wersji hardkorowej. Ale żeby tak przyziemnie zastawę potłuc? No proszę!
I na koniec. Theon, dzięki! Czegoś Ci zawsze brakowało, ale na koniec chłop był z Ciebie dobry. Dzida stała, jak ta lala, póki jej nie urwali. Ale to już znasz.