Wyjechał z Polski szukać szczęścia w Grecji. Jak mówił, spędził tam kilka dobrych lat. Już sam nie pamięta ile: może pięć, może siedem. Pracował ze zmiennym szczęściem u wielu gospodarzy. Zbierał winogrona, pomagał w sadzie, malował płoty i dachy, tam coś przyspawał, tam coś przykręcił. Kiedy dorobił się „trochę grosza” wrócił do Polski. Podobnie jak całe pokolenie ludzi okresu raczkującej demokracji chciał szybko i łatwo zdobyć swój pierwszy milion. Zaraz po komunie można było dorobić się prawdziwych pieniędzy – mówi – nie to co teraz. Wszyscy o tym mówili i próbowali po swojemu. Większość jego znajomych rzuciła się na Turcję, Bułgarię czy Słowację. Dżinsy, majtki i koszulki z eksportu były wtedy jak symbolami prawdziwego hipsterstwa. On wyłamał się z tego schematu i zaczął handlować na Ukrainie. W pewnym sensie wyprzedził więc swoją epokę.

– A czym wogóle handlowałeś? Przecież tutaj bieda była jeszcze gorsza niż u nas?

– Wiesz co, sam już nie pamiętam. Woziłem jakieś szmaty, papierosy, wódkę, złoto.

– Dało się na tym coś zarobić?

Znośnie. Kokosów nie było, ale byłem prawdziwym królem życia. Wiesz, po przyjeździe zawsze szło się w tango. Fajnie było…

Historię przerywa śmiech jego żony.

– Jakie tam szło, wszyscy się z niego śmiali. Do tej pory się śmieją! Polak, który pracuje na Ukrainie za jakieś psie pieniądze. Chciał się dorobić się na szmatach i ukraińskich złotych zębach, przecież to żart – rzuca wskazując palcem na męża.

Słowa odbijają się od niego, nie robiąc na nim żadnego wrażenia. Widocznie istnieje tutaj jakś dziwna umowa: Ona mówi co chce, a On udaje, że tego nie słyszy. Co robić, ja też się pod nią podpisuję i słucham. Tomek, wchodząc w połowie zdania żony, ciągnie dalej. Kalecząc na przemian to polski to rosyjski prowadzi mnie przez lata handlu, przekręty na granicy, oszustwa, machlojki i przygody miłosne. Przewożenie wódki w baku czy kiełbasy upychanej w czarnych workach razem z papierosami mnie, jako mieszkańca wschodniej Polski, nie dziwi. Sam opowiadam mu kilka zasłyszanych historii i jest już mój. Idziemy nocną Jałtą po kolejną flaszkę. Dzienna amplituda jest tutaj niesamowita. W dzień upał niesamowity, w spodenkach i krótkiej koszulce lało się ze mnie z gorąca. Teraz idę w podwójnej bluzie i kurtce jesiennej i nadal marznę.

3607591426_1b4d359bcf_o

Z nad morza wieje, a my przecież siedzimy obok przystani Po kilku latach poznał swoją obecną żonę – Liudmyłę. Miłością nazwać tego raczej nie można, bardziej zgodą na bycie razem. Młode małżeństwo z czasem całkowicie przeniesło się na Ukrainę, by ostatecznie zamieszkać w Doniecku, rodzinnym mieście Liudy.

– No i jak tam było? Z tego co widziałem to mieszkanie w Doniecku nie należy do najprzyjemniejszych. Brudno, ciemno, smutno, a nad wszystkim czuwa nieśmiertelny Lenin.

– Nie było tak źle, chociaż lekko też nie było. Tomek ma dar niedopowiadania. Wszystko kończy się u niego w zawieszeniu.

– To dlaczego tam mieszkaliście. Przecież mogliście wyjechać. Mogłeś zabrać Liudę do Polski. Masz tam chyba jakąś rodzinę?

Liuda wyrywa się przez Tomka:

– Ale to jest idiota, on nigdy niczego nie zrobi jak trzeba. Powiedz mi, jak miał wrócić do domu, skoro nawet z matką musi rozmawiać przez tłumacza.

I tutaj trudno nie przyznać jej racji. Nigdy nie spotkałem jeszcze Polaka, dla którego język ojczysty byłby taka trudna mowa.

– Mów po polsku! Po polsku do mnie mów! Ja wszystko rozumiem!

Krzyczy na mnie, gdy zaczynam rozwijąc się z moją rosyjsko-ukraińską mieszanką.

On tymczasem, zaraz po wypowiedzeniu swojej formułki, sam przechodzi na rosyjski. Gorzej gdy „mówi po polsku”. Nie sposób opisać tego języka, bo z każdym wypitym piwem, z każdą wychyloną pięćdziesiątką, zasady gramtyczne naginają się coraz bardziej. Tak jak czasami nie sposób jest zrozumieć Pana żula spod sklepu proszącego o wsparcie, tak w tej sytuacji należy dodać jeszcze trzyjęzyczność rozmówcy. Tomek, nie wiedzieć czemu, włączał bowiem co rusz do swoich wypowiedzi kilka słów po angielsku. Widocznie co by było bardziej międzynarodowo.

Po kilku latach mieszkania w Doniecku postanowili razem zmienić otoczenie i wyjechali do Jałty. Tu założyli nadmorską budkę z piwem, którą prowadzą do tej pory. Każdego rana, w tym samym miejscu przy Nabereżnej, można zobaczyć Tomka sączącego poranną porcję piwa. Potem przychodzi czas na porcję południowa, popołudniowa, wieczorną i tak oto kończy się dzień. Kolejny różni się jedynie godziną rozpoczęcia degustacji.

Tomek wygląda na pięćdziesiąt lat, mówi, że ma czterdzieści, a z jego opowieści wynika, że po świecie tuła się już od ponad siedemdziesięciu. Już dawno pogubiłem się w tym co było wcześniej, co później, a co w trakcie. Jego opowieść to wielka gmatwina sytuacji, zdarzeń, pojawiających się i znikających nagle osób. Chyba i on sam nie jest już ich do końca pewny. Kto wie, co opowie mi za kilka lat.

EDIT. Niestety dzisiaj muszę nasze spotkanie odłożyć na dużo później