Gdy byłem dzieckiem malowałem góry. Zawsze wspinały się na tysiące metrów. Rysowałem całe kartki, a gdy brakowało miejsca doklejałem kolejne. Zacinałem się na wiele godzin, bo chciałem znaleźć się jak najwyżej. Zawsze wejść tam, gdzie nikt jeszcze nie był, dlatego, że po tak niewiele sięgałem na co dzień. To właśnie z tego powodu moje rysunki były tak wielkie. Widziałem się w miejscu, gdzie rzeczy niedostępne dla innych stawały się moją codziennością. Cele były postawione wysoko, chociaż dla innych mogłyby się wydawać czymś całkowicie normalnym, prostym.

Mogłeś skończyć na malowaniu, durniu.

Lata mijały, a moja idea, tak bardzo utopijna, siedziała w tyle głowy i dałem się jej porwać bezgranicznie. Nie pytałem. Bywało trudno, ale chociaż cel wielokrotnie znikał z pola widzenia, to jednak spojrzenie wytrwałego wędrowca pozostawało niezmienne.

Wspinałem się, wbijałem haki. Szczyt każdego dnia był coraz bliżej, a zarazem zdawał się być coraz bardziej niedostępny. Sam nie wiem ile rozbiłem obozów. Przechodziły wichury, które mnie nie dotykały i te, po których staczałem się w dół. Trwałem, bo miałem cel, który dawał mi nadzieję, wytchnienie, spokój i który pchał do przodu kiedy dupa opadała niżej kolan. Zawierzyłem mu, bo myślałem, że będzie na zawsze. Po kilkunastu tysiącach tak się zresztą do niego przyzwyczaiłem, że już nie wyobrażałem sobie, że może być inaczej.

Nagle oderwałem się od skały. Tak jak długo budowałem swoje szczyty, tak szybko z nich spadałem. Wystarczyła chwila, by zerwała się lina, którą tak naprawdę sam sobie stopniowo podcinałem. Poczułem się jak himalaista ze sprzętem kupionym w promocji, nagle pozostawiony samemu sobie z rozbitą głową pełną wyciekających marzeń.

Kiedy się obudziłem było już za późno.

Podarłem góry i podlałem benzyną. Chciałem widzieć jak płoną. Paliłem się jednak tylko ja, a one patrzyły na mnie-wysokie, coraz bardziej niedostępne z niemym wyrzutem: Przecież sam nas stworzyłeś!

Wszedłem w ogień. Wyciągnąłem kartki, pióro i zacząłem rysować góry. Wspinały się na tysiące metrów. Rysowałem całe kartki, a gdy brakowało miejsca doklejałem kolejne. Zacinałem się na wiele godzin, bo chciałem znaleźć się jak najwyżej…