Wojsko w Turcji pełni nie tylko funkcję „straszaka” dla „wrogich” państw ościennych, rolę znaną z dziewiętnastowiecznych teorii von Clausewitza. Od czasu reform Mustafy Kemala, znanego szerzej jako Atatürk, jest także ważnym elementem życia każdego Turka. Olbrzymie nakłady na rozwój armii powodują, że lata spędzone w wojsku nie są już czasem wyjętym z życia, a stają się wręcz szansą na jego zmianę.

W Turcji o wojsku usłyszałem wiele: od wylewania nienawiści po opiewanie znaczenia i powagi armii. Jeden z naszych gospodarzy, Murat, musiał na przykład, jako lekarz, opuścić swój rodzinny Stambuł i odbyć wymagany prawnie staż w jednym z wybranych odgórnie tureckich miast. Palec urzędnika zatrzymał się na leżącym w północnej części Turcji sennym miasteczku Kastamonu. Miastu nie można odmówić uroku, położone jest jednak w odległości kilkuset kilometrów od Stambułu, gdzie wśród całej rodziny czeka na niego również przyszła żona. Nikt jednak nie pytał się o jakąkolwiek zgodę. Lekarz to zawód społecznie potrzebny, a że wszyscy chcieliby pracować w większych metropoliach, państwo odgórnie wyznacza gdzie pośle świeżaka w białym kitlu. Czas na wolność i założenie własnej praktyki lekarskiej przyjdzie później. Teraz trzeba odsłużyć swoje, oddać państwu przysługę za możliwość bezpłatnej edukacji. W nowej sytuacji nikt jednak nie pozostaje bez opieki. Murat od państwa otrzymał ładne czteropokojowe mieszkanie oraz odpowiednio wysoką pensję. Swoją pracę traktuje jednak na tyle tymczasowo, że do tej pory swoich czterech kątów nie urządził. Nadal żyje w stanie całkowitego zawieszenia, okupując salon.

628901618_fc7e4bfd82_o

Mój inny przyjaciel, a zarazem przewodnik po Turcji, również przeżył swoje. Po ukończeniu filologii angielskiej natychmiast dostał powołanie i odbył służbę w punkcie kontrolnym na granicy turecko-syryjskiej. Kilkanaście miesięcy spędzonych wspólnie z prostymi szeregowymi, spowodowały u niego, jak sam mówił, nieodwracalne zmiany psychiczne. Jak mantrę powtarzał wtedy rozkazy: baczność, spocznij, kolejno odlicz etc. Na nic więcej nie mógł sobie pozwolić. W sytuacji gdy na jego wysuniętym posterunku brakowało równego mu szarżą oficera, skazany był wyłącznie na samego siebie. „To naprawdę cud, że nie zwariowałem” – powiedział. Wierzę mu.

Słuchając kolejnych historii, wraz z opadającą szczęką stopniowo zaciskała mi się pięść. Liczyłem na poparcie ze strony miejscowych znajomych. Nie doczekałem się. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że tak już musi być. System musi pracować również na prowincji.

Jadąc trasą do Marmaris zatrzymał nas patrol wojskowy. Żołnierze pod bronią zażądali wszystkich niezbędnych dokumentów, a niektórym z pasażerów kazali wysiąść z pojazdu. Nie była to obława na uciekającego przestępcę, czy obstawa przejazdu ważnego dygnitarza. Żołnierze w pełnym rynsztunku, pod lufami karabinów, dokonywali rutynowej kontroli pojazdu. Ercan, widząc zdenerwowanie w moich oczach, stwierdził spokojnie, że w tak wielkim kraju, porządku inaczej się nie utrzyma. Jak znajomo brzmią te słowa, często używane w odniesieniu do Rosji, której przecież „nie sposób ogarnąć rozumem”.

Jeżdżąc krętymi tureckimi drogami wielokrotnie obserwowałem ceremonie pożegnania rekrutów. Dla Turków to prawdziwe święto gromadzące ludność całej wioski. Ludzie grają na bębnach, śpiewają, tańczą. Poborowy jest bohaterem, który zgodnie z odwieczną tradycją idzie stawać w obronie swojej wsi, prowincji, kraju. Na jednym z dworców poborowi wsiadali bezpośrednio do mojego autobusu. Zanim odjechaliśmy, autokar trzykrotnie okrążył placyk, na którym zgromadził się tłum roztańczonych w mroku postaci. Atmosfera święta trwała tam o wiele dłużej niż czas po którym pierwszy z rekrutów uronił łzę.

Los bohatera bywa okrutny.