Pamiętam te wszystkie wieczory: czarny telewizor marki Elemis, pilot w ręku ojca, w głośniku czołówka Josepha Irvinga, a na ekranie On, człowiek w zielonej kurtce, obdarzony głosem, którego nie można pomylić żadnym innym, Bogusław Wołoszański.
Oglądając po latach jego programy, ciągle nie mogę się nadziwić, jak, posługując się tak skromnymi środkami (dzisiaj niektórzy youtuberzy mają więcej hajsów na robienie filmów) tworzył programy, które przyciągały przed ekrany miliony widzów nie tylko w specyficznych pod względem potrzeb i oczekiwań latach dziewięćdziesiątych, ale równie dobrze robią to i dzisiaj. Każdy z nich to przykład prawdziwego profesjonalizmu i nie ma tu znaczenia, czy był realizowany w małym studiu, czy przy jego tworzeniu brały udział setki statystów. Wołoszański był zawsze klasą samą w sobie, a jego wkład w propagowanie, a także zachowanie naszej historii jest nieoceniony. To również jemu zawdzięczam to, że nie zostałem dobrze opłacanym informatykiem.
Była ciepła poniedziałkowa noc, gdy 13 kwietnia, zaledwie kilka dni temu, na ekrany telewizorów powróciła legenda. Powróciła taka, jaką ją zapamiętałem. Powróciła zielona kurtka, powrócił styl sprzed lat, któremu ponownie, bez pytania, dałem się porwać. I mimo tego, że Wołoszańskiemu od pierwszego odcinka (1983!) przybyło na głowie trochę siwych włosów, to jego zapał wciąż jest ten sam. Może nie siadam już jak dawniej z ojcem przed telewizorem, ale tak jak kiedyś znowu muszę gdzieś na podłodze szukać swojej szczęki.
Wspomnienia wróciły?